Gdyby poseł głosował w sejmie wszystkimi głosami oddanymi na niego w wyborach (Jak tu: http://grzego.salon24.pl/654276,tyle-wladzy-ile-glosow) dałoby się jak sądzę połączyć w znacznej mierze zalety ordynacji proporcjonalnej i JOW.
Posłowie w sejmie musieliby zostać podzieleni na dwie kategorie:
1. takich, którzy mieliby prawo współdecydowania o składzie rządu i jego budżecie – wybieranych według zasad JOW,
2. takich, którzy tego prawa by nie mieli, zachowując kompetencje w dziedzinie stanowienia prawa i wszystkie inne - wybieranych w systemie proporcjonalnym.
Procedura głosowania byłaby identyczna jak w JOW – czyli prosta. Wyborca stawiałby znak X przy nazwisku jednego kandydata. Istniałaby tylko jedna lista (prawdopodobnie nieco dłuższa niż w JOW), a nie cała książeczka.
Mandatów byłoby np. 4 w okręgu. Ci kandydaci, którzy uzyskaliby największą ilość głosów otrzymywaliby mandat typu pierwszego, pozostali – typu drugiego. To zapewniłoby stabilność rządu (jak w JOW), oraz reprezentatywność sejmu (jak w systemie proporcjonalnym).
Wadą w stosunku do JOW byłyby czterokrotnie większe okręgi. Za to bierne prawo wyborcze byłoby zabezpieczone lepiej. Pojedynczy obywatel nie tylko miałby szanse kandydować, ale także zdobyć mandat, co w JOW wcale nie jest łatwe.
Jeden komitet wyborczy miałby prawo do wystawienia w okręgu jednego kandydata, aby uniknąć wypychania kandydatów niezależnych na miejsca pozamandatowe. Nie zmniejszałoby to siły większych ugrupowań, bo o wynikach głosowania w sejmie decydowałaby ilość „głosów powierzonych”, a nie mandatów.